Coyote Buttes North – czyli co można zobaczyć tu oprócz The Wave

Jak pisałam w poprzednim poście, już zaraz po powrocie z The Wave natychmiast postanowiliśmy jeszcze raz odwiedzić ten teren. W następnym roku udało nam się zdobyć permit w czasie internetowej loterii. W tym wyjeździe brała już udział nasza córka.  O loterii obszernie pisałam w poprzednim poście. [LINK] Tym razem wiedzieliśmy, że musimy poszukać również Second Wave. Znowu byliśmy tu latem więc wiedzieliśmy już, że musimy być wcześnie na szlaku, by najtrudniejszy odcinek drogi pokonać jeszcze przed najgorszym upałem. Przed 6 rano byliśmy na szlaku. Było nawet chłodnawo, idealna pora na wędrówkę. Tym razem pokonanie 5 km zajęło nam ok. dwóch godzin, czyli dwa razy mniej niż w zeszłym roku  w czasie upału.

Na The Wave było jeszcze trochę cienia, postanowiliśmy tu wrócić po znalezieniu Second Wave. Tym razem mieliśmy już dokładny opis jej lokalizacji, należało wejść na górę ponad The Wave i kierować się w prawą stronę. Po wspinaczce po stromym zboczu dotarliśmy do płaskowyżu. Z góry The Wave wyglądało niesamowicie, niczym lody czekoladowo-waniliowe zamieszane łyżeczką.Ale cuda zobaczone na płaskowyżu przerosły nasze wszelkie wyobrażenia! Skały o najniezwyklejszych kształtach, brain rocks (skały w kształcie mózgów), melted rocks (roztopione skały), a nawet skalny hamburger. Jak opętani biegaliśmy od jednego cudu do drugiego robiąc setki zdjęć. Chociaż jeszcze nie znaleźliśmy Second Wave już współczuliśmy wszystkim tym, którzy po zawitaniu na The Wave po prostu zawracają, nie eksplorując dalej okolicy. Oczywiście współczuliśmy również sobie, bo rok temu postąpiliśmy dokładnie tak samo.

The Wave
The Wave
Wave entrance
Wyruszamy na poszukiwania Second Wave
Melted Rocks
Hamburger Rock
Brain Rocks

 Second Wave

No dobrze, ale gdzie jest Second Wave? Płaskowyż został przez nas dokładnie spenetrowany, z trzech stron okalały go strome ściany, w dole zaś ziała przepaść. Chyba trzeba zawracać. W pewnej chwili dostrzegliśmy nad przepaścią skalną półkę na szerokość jednej stopy. Nie wyglądało to specjalnie zachęcająco, bo jakikolwiek błąd tutaj skutkowałby poważnym nieszczęściem. Trzeba iść, tam zapewne jest to, czego szukamy. Przejście okazało się nie aż takie trudne i już po chwili staliśmy przed Second Wave. Hmm…, na zdjęciach wyglądała jakby trochę ładniej. Po chwili przypomnieliśmy sobie, że Second Wave  zdecydowanie najpiękniej wygląda późnym popołudniem, w zasadzie o zachodzie słońca. Postanowiliśmy wrócić na The Wave i przyjść tu ponownie za jakiś czas. W tym czasie cienie zniknęły z The Wave i stała już ona w pełnym słońcu. To był znakomity czas na zdjęcia.

Niestety po zejściu na dół okazało się, że nic z tego, The Wave padło ofiarą okupacji. Grupa z Niemiec rozstawiła tu swoje statywy, zupełnie uniemożliwiając zrobienie jakiegokolwiek sensownego zdjęcia. Daliśmy im trochę czasu, usuwając się na bok, licząc, że po zrobieniu fotografii statywy usuną, pozwalając innym nacieszyć się The Wave. Nic z tego, po 20 minutach sytuacja zmieniła się na tyle, że przestali robić zdjęcia i zaczęli jeść kanapki, a statywy zostawili tam, gdzie stały. Wydało nam się to mało eleganckie, ale zacisnęliśmy zęby i postanowiliśmy ich przeczekać.

Gdy po półgodzinie znów wrócili do zdjęć, nasza tolerancja przeminęła z pustynnym wiatrem. Tym bardziej że zbliżała się już godzina wejścia The Wave w strefę cienia. Wyszliśmy zza winkla, za którym koczowaliśmy do tej pory, dając im szanse na zdjęcia bez nas. Teraz tej szansy już nie mieli. Postaliśmy sobie chwilę patrząc sie na siebie nawzajem, musieliśmy wyglądać na mocno wkurzonych, bo zaczęli zwijać swój sprzęt, po czym powrócili do jedzenia kanapek.

Zrobiliśmy kilka zdjęć i udaliśmy się z powrotem na Second Wave. Było wczesne popołudnie, Second Wave nieco wyładniała, ale to jeszcze nie był jej czas. Musieliśmy poczekać jeszcze co najmniej 2-3 godziny. Znaleźliśmy sobie ustronne miejsce wśród skał i poszliśmy spać. Obudził nas grzmot. Rzut oka na niebo wystarczył, by się przekonać, że nadciąga burza. Lipiec i sierpień to na terenie Utah i Arizony okres monsunowy, popołudniowe burze i deszcze zdarzają się o tej porze dość często. Spojrzeliśmy na Second Wave, na tle czarnych chmur wyglądała olśniewająco. Rzuciłam się do robienia zdjęć, ale  małżonek zaczął nas poganiać, bo jak się rozpada, to droga nam rozmoknie, stanie się nieprzejezdna i utkniemy na noc w samochodzie.

Kontemplujemy urodę Second Wave
Nadciągają deszcze niespokojne

   

Droga powrotna

Drogę z powrotem pokonaliśmy biegiem, słońce spowiły chmury, a porywisty wiatr utrudniał wędrówkę. Ale przynajmniej nie było gorąco. W końcu zaczęło wiać tak, że urwało nam nasz przypięty do plecaka permit, który poleciał w nieznane. Bardzo się martwiliśmy, co zrobimy w razie kontroli, ale mieliśmy nadzieję, że za dowód wystarczy drucik, który nam się ostał przy plecaku po odfrunięciu permitu. Zawsze jeszcze mogliśmy wylegitymować się pozwoleniem, które pozostało za szybą samochodu. Do samochodu dotarliśmy przy pierwszych kroplach deszczu. Mimo ogromnego zmęczenia szybko wytrzepaliśmy kilogramy piachu z butów, daliśmy naszemu kierowcy trzy minuty na odpoczynek, przypomnienie sobie jak się nazywa i jak się prowadzi samochód. House Rock Valley Rd. udaliśmy się w kierunku Page.

Lace Rocks

W następnym roku, w czasie naszej kolejnej wizyty na The Wave, znacznie poszerzyliśmy obszar eksploracji. Odkryliśmy kolejne fantastyczne miejsca na terenie objętym permitem. Permit znów wylosowaliśmy on-line.

Tym razem postanowiliśmy spenetrować obszar zwany Lace Rocks, od skał zbudowanych z kamiennych koronek. Mieliśmy bardzo mgliste pojęcie, gdzie Lace Rocks szukać, wiedzieliśmy tylko, że mniej więcej w połowie drogi na The Wave jest jakiś boczny kanion, w który trzeba skręcić. Rzeczywiście, w połowie drogi, po prawej stronie dostrzegliśmy jakby wąwóz.  Postanowiliśmy tu skręcić. Akurat mijała nas jakaś para, która rzuciła nam spojrzenie w stylu: „nie tędy do The Wave, jełopy”.

Niczym nie zrażeni udaliśmy się w słusznie obranym kierunku i po kilkudziesięciu minutach byliśmy wśród skał, których wygląd był absolutnie nierzeczywisty. Na szczycie wzniesienia natura stworzyła koronkowe skały, wydawało się, że od samego patrzenia mogą rozsypać się w pył. Przy bliższym poznaniu okazały się jednak pancerne niczym czołg PT-91 Twardy. Mimo wszystko odchodziliśmy się z nimi niezwykle delikatnie, bacząc, by żadnej z nich nie stała się krzywda, niech tak stoją jeszcze długie lata i cieszą oczy kolejnych odkrywców.

Przy Lace Rocks spędziliśmy prawie 2 godziny, nadszedł czas, by znowu odwiedzić The Wave i Second Wave. Relaksując się przy Second Wave wypatrzyliśmy na sąsiedniej górze coś, co jako żywo przypominało Boneyard.  Boneyard uwiecznił na zdjęciach i nadał mu tę nazwę Michael Fatali, jeden z najwspanialszych fotografów Southwest. Miejsce to niektórzy nazywają Racetrack, gdyż przywołuje skojarzenie z torem wyścigowym, Fatali skojarzył je raczej z cmentarzyskiem kości.

Wiedzieliśmy, że Boneyard, który do tej pory znaliśmy tylko ze  zdjęć, znajduje się gdzieś na terenie objętym permitem, ale opis drogi znaleziony w internecie był tak niejasny, że woleliśmy nie marnować czasu na jego szukanie. I oto z wielkim prawdopodobieństwem staliśmy 2-3 kilometry przed Boneyad’em, dzieliła nas od niego głęboka dolina, a on sam znajdował się na szczycie góry po jej drugiej stronie. Zastanawialiśmy się nad pokonaniem tego dystansu, ale Boneyard leżał już jednak cały w cieniu i nie było już szansy na przyzwoite zdjęcia. Uznaliśmy, że odwiedzenie Boneyard’u to najlepszy z powodów, by jeszcze w te rejony wrócić.

Na zdjęciach powyżej Lace Rocks, czyli koronkowe skały

Boneyard

 W następnym roku, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, znowu wylosowaliśmy permit, który umożliwił nam czwartą wycieczkę na The Wave. Zaczęliśmy się już zastanawiać nad naszym szczęściem, czy to nie jest jakaś forma rekompensaty dla byłych państw bloku wschodniego. Nawet jeśli, to nie mieliśmy nic przeciwko temu.

Tym razem naszym głównym celem był Boneyard. Po drodze skręciliśmy jeszcze na chwilę do Lace Rocks, a potem już prosto na Boneyard. Nasze przypuszczenia sprzed roku okazały się trafne, idąc skalną granią wyszliśmy dokładnie tu, gdzie zaplanowaliśmy. Boneyard to fragment skalnego płaskowyżu malowany w czerwono kremowe pasy. A na tych pasach stoją koronkowe kamienie niczym pojazdy gotowe do startu. Niektórzy widzą w tych kamieniach wraki statków na falach, a inni kości rzucone na pasiasty dywan. Spędziliśmy tu prawie godzinę robiąc zdjęcia i zachwycając się widokami. Przed nami w oddali widać było Second Wave. To tu staliśmy rok temu, patrząc na Boneyard.

Boneyard
Boneyard
Skalny grzybek przysiadł na Boneyard
Z Boneyard’u patrzymy na Top Rock i Second Wave

Powrót na Second Wave

Postanowiliśmy wejść na Second Wave od strony doliny. Wspinaczka okazała się znacznie bardziej stroma niż nam się wydawało, momentami ściana robiła się prawie pionowa. Na szczęście dawało się trawersować po wyrzeźbionych w skale falach. Po półgodzinie byliśmy na Second Wave. A tam już ktoś był. Grupa z Niemiec szczelnie obsiadła Second Wave. Od góry do dołu siedzieli na skalnych falach i konsumowali kanapki. Nie było żadnej szansy na zdjęcia bez uwiecznienia tej konsumpcji.

Cierpliwie czekaliśmy, aż zjedzą i sobie pójdą, ale po kanapkach wzięli się za banany, kompletnie nas ignorując. Może nawet nie ignorując, bo co chwilę rzucali nam spojrzenie w stylu „no i co nam zrobicie, byliśmy tu wcześniej”. Rok temu wypłoszyliśmy podobną grupę naszym wzrokiem nieustępliwym, ale ci tutaj wydawali się być na niego zupełnie oporni. Gdy po bananach wzięli się za batony czekoladowe znanej firmy, zaczęliśmy rozglądać się, czy nie mają ze sobą jeszcze garnka zupy. Nie mieli. Mimo to ani myśleli się ruszyć.

Takie zachowanie, jak powyżej opisane, jest bardzo niekulturalne, ale niestety zdarza się coraz częściej. Przeważnie wystarczy cierpliwie poczekać, czasami to jednak nie działa. W takim wypadku masz absolutne prawo poprosić okupanta, by sobie już poszedł. Park, szlak, odwiedzane miejsce należy w równym stopniu do niego jak i do Ciebie,  musimy umieć się nimi dzielić.

 My też poprosiliśmy niemiecką grupę, czy mogliby zejść już z Second Wave. Nic nie powiedzieli, ale ociągając się zaczęli zbierać swoje rzeczy. Jeśli istnieje jakiś rekord w najwolniejszym zakładaniu czterech plecaków, to został on właśnie pobity.

Zrobiliśmy Second Wave kilka zdjęć we wczesno popołudniowym słońcu, o tej porze ma ona zupełnie inny kolor niż późnym popołudniem, gdy jest ona złoto pomarańczowa. Teraz miała mleczny kolor kości słoniowej.

Second Wave po południu

Mieliśmy jeszcze sporo czasu, spokojnie mogliśmy poeksplorować jeszcze teren Coyote Buttes. Wiedzieliśmy, że na górze ponad Second Wave, na płaskowyżu zwanym Top Rock znajdują się dwa łuki skalne i skalna alkowa. Postanowiliśmy poszukać do nich drogi. Gdzie byśmy nie poszli, stawaliśmy przed pionową ścianą zupełnie nie nadającą się do bezpiecznej wspinaczki. A jednak ludzie jakoś tam wchodzą. I do tego Niemcy zniknęli właśnie w tych rejonach. Patrząc na szczyt Top Rock jeden z łuków skalnych był wyraźnie widoczny.

Drogi nie znaleźliśmy, a może po prostu nie starczyło nam umiejętności, by gdzieś tu wejść na górę. A zatem mamy kolejny powód, by powrócić na The Wave i znaleźć drogę na Top Rock. Nie zostawało nam już nic innego, jak ruszyć w drogę powrotną. Z Second Wave zeszliśmy na The Wave, a potem piaskową górką na dół. Stwierdziliśmy, że chyba trochę się rozpuściliśmy, bo tym razem nie poświęciliśmy The Wave ani chwili.

W poszukiwaniu Big Mac’a i Steamboat’a

W następnym roku (2013) znów zapisaliśmy się na losowanie permitów na The Wave. Nasz plan przewidywał znalezienie wejścia na Top Rock i zlokalizowanie dwóch niezwykłych formacji skalnych, Big Mac i Steamboat, o których istnieniu w tym rejonie dowiedzieliśmy się w międzyczasie. Nadzieje na wylosowanie pozwolenia mieliśmy jednak niewielkie. Jakież było nasze zdziwienie, gdy dostaliśmy maila, w którym wyraźnie widniał wyraz „Congratulations”. Zatem idziemy piąty raz na The Wave!

Gdy przyjechaliśmy do USA (lipiec 2013) Utah i Arizonę zalała fala upałów. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo, tym bardziej że mieliśmy wyruszyć w nieznane na poszukiwanie nowych skał. Na szlaku byliśmy przed 6-tą rano. O dziwo było dosyć chłodno, co zachęcało do szybkiego marszu. Na The Wave doszliśmy po niecałych dwóch godzinach. Po raz kolejny wprawiła nas w zachwyt, nie mniej niż za pierwszym razem. Przed nami stało jednak inne zadanie, chcieliśmy znaleźć Big Mac’a i Steamboat’a. Big Mac to skała wyglądająca jak wielki hamburger, a Stemboat przypomina swym kształtem komin parowca.

Wiedzieliśmy, że trzeba zejść z The Wave po piaszczystej górce i potem kierować się w prawo wzdłuż Top Rock’a. Pożegnaliśmy się z 6-cioosobową rodziną Basków, która już zmierzała na parking. Po zejściu z górki rozpoczęliśmy ekstremalne błądzenie, tym koszmarniejsze, że odbywało się ono po piaszczystych wydmach w górę i w dół. Kilka razy byliśmy już bliscy zawrócenia. Zrobiło się już potwornie gorąco, słońce górowało, nigdzie nie było cienia. Dzień wcześniej  na szlaku do The Wave wędrowcy znaleźli zwłoki dwojga ludzi. Wiedzieliśmy, że z upałem nie ma żartów.

Grzęznąc po kostki w piachu stylem „dwa kroki wprzód i osuniecie jeden krok w tył” posuwaliśmy się w tempie zbliżonym do tempa budowy warszawskiego metra. Małżonek niosący ważący 40-kilogramowy plecak oznajmił, że zaczyna mu się robić słabo i chyba nie da rady iść dalej. Jednak dalej walczyliśmy, a na horyzoncie w formie niewielkiego punkciku zaczęło się rysować coś jako żywo przypominające Big Mac’a. Ponad nami, na szczycie stromej skały, widniało skalne okno, które zwiastowało tam na górze obecność poszukiwanego przez nas łuku skalnego. Po chwili małżonek oświadczył, że jeśli natychmiast nie znajdziemy jakiegoś cienia, to padnie trupem na tej pustyni.

Steamboat i droga na Top Rock

Nasza mała córeczka też opadała już z sił. Postanowiliśmy, że oni nie idą już dalej, mają zostać i odpocząć, a ja razem z synem ruszyliśmy na poszukiwanie cienia. Zaczęliśmy wspinać się na Top Rock, nigdzie jednak nie znajdując miejsca chroniącego przed słońcem. Znaleźliśmy za to Steamboat’a, który majestatycznie przysiadł w połowie drogi na Top Rock. I ta droga wydawała się nie być tak stroma, jak wszystkie poprzednie, którymi próbowaliśmy wejść. Bingo! A więc tędy!

Po piachu do celu
Kolorowe tipis
Coraz mniej sił do dalszej wędrówki. Heat kills!
Skalne okno na Top Rock

Poszukiwanie cienia było w tej chwili jednak absolutnym priorytetem. W końcu tuż nad przepaścią znaleźliśmy wąską skalną półkę, którą wysoka skała w dużej części osłaniała od słońca. Zeszliśmy na dół po małżonka i córeczkę, wzięliśmy trochę wody i jedzenia i wspięliśmy się do niej zostawiając ciężki plecak na dole.

Wzmocnieni kanapkami z chleba o smaku płyty paździerzowej i wędliny na szczęście bez smaku, postanowiliśmy chwilę się przespać, by odpocząć przed dalszą wędrówką. Wyznaczyliśmy dyżury kto i kiedy ma nie spać, by pilnować tych, co śpią, żeby nie stoczyli się we śnie w przepaść. Jakoś średnio nam to wyszło, bo gdy na chwilę się przebudziłam, wszyscy spali jak zabici. Na szczęście wszyscy, znaczy nikt w tym czasie nie spadł.

Big Mac

Zarządziłam koniec wylegiwania się, idziemy do Big Mac’a. Droga prowadziła stromym zboczem, ostrożnie trawersowaliśmy, by nie spaść w przepaść pod nami. Po kilkudziesięciu minutach osiągnęliśmy płaskowyż, na którym stał Big Mac. Skała wygląda rzeczywiście jak olbrzymi hamburger, a stojąc na płaskowyżu, jak hamburger podany na tacy. Zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć, by uwiecznić nasze zwycięstwo nad upałem i zmęczeniem. Teraz na Top Rock!

Steamboat
Big Mac

Na mój entuzjastyczny okrzyk „Teraz na Top Rock!” odzew był znikomy, rzekłabym, że nawet żaden. Małżonek stwierdził, że Top Rock musimy sobie darować, bo czeka nas jeszcze droga z powrotem, a wszyscy są strasznie zmęczeni. Rzeczywiście przed nami było mnóstwo piaszczystych górek do przejścia. Szkoda było wracać, tym bardziej że z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, znaleźliśmy wreszcie drogę na górę.

Droga na parking

Powrót to była potworna męka, co chwilę przystawaliśmy na odpoczynek, ale trudno się odpoczywało w palącym słońcu. Nigdzie nie było ani odrobiny cienia, jak okiem sięgnąć same piaskowe górki. W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym zeszliśmy z The Wave. I w tym momencie przyszła nam do głowy myśl, którą nazwać głupią byłoby czystym eufemizmem, mianowicie postanowiliśmy pójść skrótem. Małżonek stwierdził, że nie ma sensu wracać na The Wave i zamiast tego możemy przejść wąwozem, do którego właśnie doszliśmy.

Wąwóz wyglądał dosyć obiecująco, bo było w nim nieco cienia. Szybko okazało się, że to był bardzo zły pomysł. Co i raz trafialiśmy na ślepe zakola wąwozu, albo stromizny, które z trudem pokonywaliśmy podając sobie wyjące w niebogłosy „ja tu nie wejdę” młodsze dziecko. W pewnym momencie zaczęłam czuć się jak w labiryncie Minotaura. Dalej było upiornie gorąco, co chwilę przysiadaliśmy i natychmiast zasypialiśmy. Gdy się budziliśmy łaziły po nas tabuny mrówek. Ostatecznie stwierdziłam, że ja już się nigdzie nie kładę, bo nie mam ochoty, by chodziły po mnie mrówki. Małżonek stwierdził, że jest tak wykończony, że mógłby przejść po nim legion rzymski w formacji czworobok i zupełnie by mu to nie przeszkadzało.

Zbliżała się godzina 6-ta po południu i poczuliśmy, że temperatura lekko spadła, może nawet było potniej 40 st. C. Od razu lżej było iść i wkrótce dotarliśmy do właściwego szlaku. Wyliczyliśmy, że „skrót” dodał nam jakąś godzinę błądzenia w upale. Szlakiem szło się juz szybko. Częściowo wszedł już  na niego cień, a temperatura przyjemnie spadała.

Po ok. dwóch godzinach byliśmy z powrotem na parkingu. A tu przywitała nas rodzina Basków. Czyżby zabłądzili w drodze powrotnej, przecież ruszyli na parking siedem godzin temu? Okazało się, że jadąc na parking do The Wave przebili oponę i dopiero po powrocie zauważyli, że nie ma w niej powietrza. Koła nie dało się zmienić, bo okazało się, że w samochodzie nie ma zapasu. Zatrzymali przejeżdżający pick-up i poprosili o pomoc. Kierowca obiecał pojechać do Big Water i przywieźć im nową oponę. Gdy wysypywaliśmy piasek z butów zajechał pick-up z obiecaną oponą. To jest właśnie ta amerykańska chęć pomocy wywodząca się jeszcze z pionierskich czasów, ja ci dzisiaj pomogę stawiać stodołę, a ty jutro obronisz moją żonę przed Indianami, gdy będę na polowaniu. Upewniliśmy się, że Baskowie otrzymali konieczną pomoc, wyruszyliśmy do Page marząc, by jeszcze kiedyś mieć szansę wejść na Top Rock.

Szczęście nas nie opuszcza, znowu mamy permity!

Szansa pojawiła się już w następnym roku, gdy absolutnie niedowierzając zobaczyliśmy maila z BLM, w którym gratulowano nam wygranej. Zaczęliśmy zastanawiać się poważnie nad wypadem do Las Vegas w celu zmaterializowania naszego niezwykłego szczęścia. Niestety nie udało nam się dotrzeć na Top Rock ani w tym, ani w następnym roku, w którym szczęśliwy los obdarował nas permitem. Ponieważ jako rodzice dzieci w wieku szkolnym na wyprawy do Ameryki jeździć możemy jedynie latem, konfrontowani jesteśmy zwykle ze straszliwym upałem. I obie nasze wizyty na The Wave przypadły na dni z ekstremalnymi temperaturami powyżej 40 st. C. Nie chcieliśmy ryzykować życiem, tym bardziej że nasza ostatnia próba dotarcia na Top Rock była balansowaniem na granicy życia i śmierci.

Jednak nie odpuszczaliśmy, znajdujący się na Top Rock Melody Arch na zdjęciach oglądanych w internecie wyglądał jak ósmy cud świata, marzyliśmy, by go zobaczyć. Po pewnym czasie przyszło nam do głowy rozwiązanie najprostsze z możliwych, pojedźmy w ferie zimowe!

Tak też uczyniliśmy. Relacja z The Wave zimą,  przydatne wskazówki dotyczące zimowej turystyki, jak i również zmiany w zasadach loterii w miesiącach zimowych znajdziecie tutaj:

Wizyta na The Wave zimą

Podsumowanie

Jak skutecznie zapisać się na loterię

w poprzednim poście w podsumowaniu link [LINK]

Zasady loterii walk-in

Losowanie walk-in to tzw. losowanie na miejscu. Odbywa się ono codziennie (z wyjątkiem miesięcy zimowych, kiedy obowiązują inne reguły) w Kanab w Grand Staircase Escalante National Monument (GSENM) Visitor Center.

adres: 745 E. Highway 89 Kanab

Biuro czynne jest od godziny 8-ej rano i najlepiej cyrkulować, by na tę godzinę przyjechać. Wypełnianie zgłoszeń długo trwa, a i sam dojazd mogą skomplikować zdarzenia drogowe, jak w naszym przypadku, kiedy to spóźniliśmy sie na loterię.

Po przybyciu do biura rejestrujemy się u rangera.  Rejestracja wygląda następująco: podajemy rangerowi nasze imię i nazwisko, a on wypełnia formularz zgłoszeniowy. Jeśli Twoje nazwisko brzmi zbliżenie do nazwiska Brzęczyszczykiewicz, ranger zapewne prosi Cię, byś wpisał je sam.

 W zgłoszeniu podajemy, też ile chcemy zdobyć permitów, czyli ile osób liczy nasza grupa (maksymalnie 6 osób). Każde zgłoszenie dostaje swój numer, kulka z tym numerem ląduje w maszynce do gry w bingo i czeka na swoje szczęście.

Losowanie rozpoczyna się o godzine 9-ej czasu Utah. Pamiętaj o tym przyjeżdżając na losowanie z Arizony, latem mamy tutaj 1 godzinę różnicy.

Ranger obraca kołowrotkiem, po czym odczytuje numer na kulce, która wypadła. Sprawdza, ile osób liczy grupa szczęściarza, jeśli np. 4 osoby, to ogłasza, że zostało do wylosowania jeszcze 6 pozwoleń. I tak do momentu, aż wszystkie 10 permitów znajdzie swoich właścicieli.

Na permit wylosowany danego dnia idziemy dnia następnego. Ma to umożliwić rozpoczęcie wędrówki we wczesnych godzinach porannych.

Z wieloletnich statystyk wynika, że najłatwiej wylosować permit w poniedziałek i środę. W niedzielę ludzie wracają z weekendu i wędrówka we wtorek już jest dla nich za późno, na permit wylosowany w środę idziemy w czwartek, czyli jeszcze przed rozpoczęciem weekendu. My nasz walk-in permit wylosowaliśmy właśnie w poniedziałek.

Kiedy najlepiej robić zdjęcia?

The Wave– około południa

Second Wave– późnym popołudniem

Lace Rocks– przedpołudniem i popołudniu, unikamy południa i wczesnego popołudnia

Boneyard– rano, najlepiej o świcie, ale to nierealne, więc im wcześniej tym lepiej

Brain Rocks– przedpołudniem i po południu

Big Mac– wczesne popołudnie

Steamboat– późnym popołudniem

Jeśli podobał Ci się ten artykuł, będzie mi bardzo miło jeśli wesprzesz mnie na Patronite!

https://patronite.pl/ameryka-dla-podroznika

Lub poprzez PayPal: dorotasulima22@gmail.com




20 komentarzy

  1. Jeszcze trochę, to zacznę szkicować mapy – uwielbiam Twoje szczegółowe opisy 🙂
    I poproszę o odrobinę Twojego szczęścia w losowaniu …chociaż raz :*

    • Tak, jak je zobaczyłam poraz pierwszy to nie chciało mi się wierzyć, że coś takiego jest realne. Dzisiaj wieczorem dodam jeszcze kilka zdjęć niesamowitych skał, bo jakoś mi wczoraj umknęły.

    • Haha, może zrobimy jakiś wyjątek dla sympatycznego pana:)
      Oczywiście trzymam kciuki! Na losowanie pamiętaj poniedziałek i środa najlepsze:)

  2. Podziwiam mocno za taki upór i determinację! Odwiedzanie tego samego miejsca co roku, kilka razy z rzędu, tropienie skalnych cudów świata i krótkie drzemki w oczekiwaniu na złotą godzinę robienia zdjęć! Jesteście niepokonani 🙂

    a takie relacje i zdjęcia ogląda się z najczystszą przyjemnością!

    • Bardzo dziękuję za tyle ciepłych słów! 🙂 Bardzo mobilizują do opisywania następnych naszych szlaków. Cóż, a nasza determinacja wynika z tego, że często wiele rzeczy nam się po prostu nie udaje. Nawet myśleliśmy o założeniu Klubu Polskiego Nieudacznika USA Division. 😉 Mam znajomych, którzy wszystkie opisane punkty zaliczyli za jednym razem. 🙂

  3. Wspaniałe opisy i cudowne zdjęcia. Gratuluję też szczęścia w losowaniu i oby dobry los dalej wam sprzyjał podczas wypraw. Byłaś tam nie raz a nawet nie dwa, czy Twoim zdaniem da się zobaczyć te wszystkie opisane formacje w jeden dzień? Założeni jest aby wybrać się tam w mniej upalnym momencie roku np. kwiecień, maj.

    • Bardzo serdecznie dziękuję za ciepłe słowa. 🙂 Moim zdaniem trudno będzie wszystko zobaczyć na raz, nam udało się dotrzeć we wszystkie miejsca po 3 wizytach. Ale my się nigdy nie spieszymy i raczej poruszamy się mało wyczynowo. Do tego nie ma tam żadnych oznaczonych szlaków, trzeba też zostawić trochę czasu na błądzenie. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *