Dolina Śmierci to jeden z najczęściej odwiedzanych parków w USA, ale jest tam takie miejsce, do którego mało kto zagląda. To tak zwany Racetrack, czyli „tor wyścigowy”, suche jezioro, po dnie którego poruszają się przemieszczane nieznaną siłą kamienie i głazy, niektóre ważące nawet kilkaset kilogramów.
Pomyśleliśmy sobie, że jest zagadka do rozwiązania, nie ma co czekać, trzeba jechać.
Racetrack Playa, jak inaczej zwane jest to miejsce, leży w odległej części parku, na północ od wszystkich atrakcji. To wyschnięte jezioro rozsławiła właśnie zagadka samobieżnie wędrujących kamieni. Przemieszczające się kamienie zostawiają w podłożu jeziora bruzdy, czasem ciągnące się po kilkadziesiąt, jak i po kilkaset metrów. Rekordziści przebyli drogę nawet półtora kilometra. Nikt nigdy nie widział przemieszczających się kamieni, widoczny był tylko efekt ich „spaceru”. Niektórzy podchodzący do zagadki bardziej interaktywnie usiłowali kamienie przepchnąć siłą mięśni, ale większość ani drgnęła. Szybko wykluczono też lokalnych Jedi, którzy pod przysięgą zeznali, że od czasu, gdy obłożono ich szeregiem szkoleń z zakresu BHP miecza świetlnego, nie mają czasu na podobne zabawy. 🙂
Obszerny rozdział o Dolinie Śmierci znajdziecie w naszym przewodniku “Odkryj Amerykę. parki narodowe i miasta Zachodniego Wybrzeża USA” Pod tym linkiem możecie zapoznać się z treścią całego przewodnika:
No więc co wprawia w ruch te ciężkie głazy na Racetrack?
Najpierw sądzono, że przyczyną są huraganowe wiatry, ale naukowcy badający Racetrack od lat 40-tych XX wieku szybko wykluczyli tę teorię. W 1955 roku udowodniono, że nie ma takiego wiatru na kuli ziemskiej, który mógłby ruszyć niektóre głazy, a jednak ciągną się za nimi widoczne ślady przemieszczania.
W latach 60-tych i 70-tych naukowcy przeprowadzali różne eksperymenty podejrzewając, że kamienie ślizgają się po błocie lub po lodzie. Ktokolwiek jednak pchał coś kiedyś po błocie, to wie, że to wcale nie idzie jak po maśle, a pomysł z lodem też szybko upadł, bo przecież lód powstaje z wody, a stojące w wodzie kamienie po prostu by w lodzie zamarzły.
Naukowcy przystępują do działania
W końcu paleobiolog Richard Norris z kuzynem Jimem Norrisem i fizykiem Ralphem Lorenzem przedstawili zarządowi parków narodowych (NPS) pomysł przeprowadzenia szczegółowych obserwacji. Skonstruowali super czułą stację meteorologiczną mającą monitorować najdrobniejsze podmuchy wiatru, a kamienie na Racetrack zamierzali opatrzyć super czułymi nadajnikami GPS rejestrującymi najdrobniejszy ruch. NPS natychmiast im odpowiedział, że chyba sobie żartują i mają się trzymać z daleka od kamieni. Niezłomni naukowcy zapytali, czy mogą przynieść własne kamienie. A, własne to proszę bardzo.
Zimą 2011 roku naukowcy zaopatrzyli się we własne kamienie, nawiercili w nich dziury, w których umieścili nadajniki GPS. Kamienie położyli na Racetracku, rozstawili stację meteorologiczną. I czekali. Nic się nie działo. Przypuszczam, że gdyby Richard Norris wziął się za eksperyment ze szwagrem zamiast z kuzynem, natychmiast rozwiązaliby zagadkę, bo przecież nie od dzisiaj wiadomo, że nie takie rzeczy ze szwagrem da się zrobić. 😉 Bez szwagra niestety musieli czekać dwa lata. Zimą 2013 roku kompletnie znudzeni brakiem efektów eksperymentu naukowcy postanowili udać się na Racetrack, a tam spostrzegli, że jest on wypełniony zamarzniętą wodą. W pewnym momencie usłyszeli trzask, to pękał lód… kamienie zaczęły się poruszać…
Rozwiązanie zagadki
Jak to? Dlaczego? W jaki sposób? Okazało się, że tylko konfiguracja określonych czynników wprawia kamienie w ruch: jezioro musi być pokryte ok. siedmiocentymetrową warstwą wody, woda musi zamarznąć, a potem zacząć rozmarzać, a lód pękać. Popękane tafle lodu, płyną po roztopionej pod nimi wodzie i przesuwają kamienie, które ryjąc po dnie tworzą bruzdy w miękkim błocie. Gdy woda wyschnie naszym oczom ukaże się ciągnący się za kamieniem ślad, który kamień zrobił, gdy był przepychany przez lodową krę. Naukowcy stwierdzili, że lód powinien mieć około 3-5 milimetrów grubości, czyli tyle co okienna szyba, by móc swobodnie pływać, ale też być na tyle mocny, by wprawić kamienie w ruch. I wcale nie trzeba mocnego wiatru, wystarczą powiewy 3-5 metrów na sekundę. Woda pokrywająca jezioro musi być na tyle głęboka, by mógł się na niej formować pływający lód, ale i na tyle płytka, by kamienie wystawały z wody.
Panowie Norris zaobserwowali wiele poruszających się kamieni, jedne tylko przez kilka sekund, inne przez kilkanaście minut, niektóre poruszały się, zatrzymywały i po chwili znów ruszały przed siebie. Ich ruch był jednak niezwykle wolny, trudny do uchwycenia dla ludzkiego oka bez konkretnych punktów odniesienia, kamienie przesuwały się najwyżej 1-2 centymetry na minutę.
Tutaj możecie obejrzeć film dokumentujący rozwiązanie tajemnicy wędrujących kamieni:
My na Racetrack wybraliśmy się 31 października 2011, a zatem jeszcze przed rozwiązaniem zagadki. Dlatego też moje dzieci nie mogły się doczekać kiedy tam dotrzemy, nic tak nie wzbudza zainteresowania najmłodszych jak zagadki i tajemnice. To że zagadka jest już rozwiązana, w zasadzie niczego nie zmienia, możecie swoim dzieciom zdradzić rozwiązanie dopiero po tym, jak sami trochę pogłówkują. Gwarantuje Wam, że macie szanse usłyszeć najwspanialsze teorie.
Jak dojechać na Racetrack?
Droga na Racetrack jest nieutwardzona. Nie jest trudna technicznie, ale bardzo podstępna, gdyż jest wysypana drobnym żwirkiem i pełna malutkich kamyczków. Ponieważ nie jest trudna technicznie zachęca, by pojechać szybciej, co jest ogromnym błędem. Nawet jeśli wydaje nam się, że można tutaj dodać gazu, bo inaczej umrzemy z nudów sunąc powoli, to zdecydowanie odradzam. Park też zaleca tu szczególną ostrożność i jak zwykle trochę straszy. Najlepszy byłby tutaj oczywiście samochód wyżej zawieszony, bo te mają zazwyczaj mocniejsze opony. Ale na trasie widziałam też zwykłe osobowe samochody, które radziły sobie lepiej od nas, ale o tym później. 🙂 Jedziemy w teren pustynny, warto przygotować się odpowiednio, zabieramy ze sobą dużo wody, przynajmniej na 2 dni i coś do jedzenia, dobrze mieć cieplejsze ubranie na wypadek konieczności spędzenia nocy na pustyni.
Droga na Racetrack przez pustynię
Jeśli jednak nie daliście się zniechęcić i chęć przygody wzięła górę, to pora na opis trasy. Droga na Racetrack znajduje się na parkowej mapce, co znacznie ułatwia nawigację. Musimy dojechać do Ubehebe Crater, tu zaczyna się Racetrack Road i tą drogą jedziemy ostrożnie i powoli. Po 32 kilometrach (20 milach) docieramy do Teakettle Junction i tutaj jedziemy prosto. Po 6 milach docieramy na Racetrack. Od Ubhebe Crater droga zajmie nam około godziny.
Nasza droga na Racetrack
Na Racetrack wyruszyliśmy zaraz po spacerze wokół Ubehebe Crater. Szczerze mówiąc trochę nam się spieszyło, bo 17-tej zamykano Visitor Center, a chcieliśmy, by nasza córcia zdążyła zrobić Junior Rangera, książeczkę mieliśmy już wypełnioną, trzeba było zdać tylko „egzamin” przed rangerem.
Teakettle Junction
Droga Racetrack Road to typowa droga przez pustynię, krajobraz jest dosyć monotonny, ale oko cieszą piękne drzewa Jozuego i bezkresna przestrzeń. Nikt nas nie mija, na drodze jesteśmy zupełnie sami. Po 30 kilometrach jazdy przez pustkowie natrafiamy na pierwszy i ostatni na tej drodze przejaw cywilizacji – docieramy do Teakettle Junction. Szczerze mówiąc, stanęliśmy jak wryci widząc to cudo. Wszystkiego mogłabym się tu spodziewać, ale nie kilkunastu czajników na środku pustyni. Wysiedliśmy z samochodu, by przyjrzeć im się bliżej. Na niektórych widniały mądre sentencje, część miała wrzucone do środka karteczki, zapewne z jakimiś życzeniami do spełnienia. Dopiero po powrocie z wycieczki dowiedziałam się, że przyniesienie tu swojego czajnika zapewnia szczęście i dobrobyt na całe życie.
Teakettle Junction, warto przywieźć tu swój czajnik!
Brak czajnika równa się niefart
Kilka kilometrów za Teakettle Junction okazało się, że brak czajnika może też przynosić niefart. Tuż przed Racetrack Playa usłyszeliśmy ding dong – przebita opona. Wyszliśmy z samochodu, tylne koło po stronie kierowcy było całkowicie pozbawione powietrza. Trudno, trzeba się brać za zmianę koła. Najpierw zaczęliśmy szukać lewarka. Bez sukcesu. To może poszukajmy koła zapasowego. Też porażka. Udało nam się za to znaleźć instrukcję obsługi. Z instrukcji obsługi wynikało, że lewarek znajduje się w tylnej, lewej burcie za drzwiami pasażera. Bardzo absurdalne miejsce. Zaczęliśmy oglądać tę burtę. Burta jak burta, ani śladu lewarka. Po dłuższym śledztwie okazało się, że trzeba ją rozebrać, chwilę się wahaliśmy, czy dokonać tej demolki.
Ale słońce przygrzewało coraz mocniej, nigdzie nie było ani grama cienia, trzeba się było ratować z opresji. Wzięliśmy się za rozmontowywanie, poszło nawet dosyć sprawnie, pod okładziną znaleźliśmy kilka kawałków czegoś, co po złożeniu mogło okazać się lewarkiem. No dobrze, ale jak to złożyć? Na szczęście instrukcja montażu lewarka była w instrukcji obsługi pojazdu. Złożenie lewarka poszło równie sprawnie jak rozłożenie burty.
Przebita opona, tak się kończy brak czajnika. W oddali widać już Racetrack.
Mieliśmy już lewarek, ale wciąż nie mieliśmy koła. Zastanawialiśmy się, co trzeba będzie w samochodzie rozmontować, by je znaleźć. Instrukcja obsługi znów okazała się nieodzowna, koło jest pod samochodem. Małżonek wczołgał się pod samochód i potwierdził istnienie koła przykręconego do podwozia. Ale jak to koło odkręcić? Powoli zaczęłam się czuć jak w jakiejś kiepskiej komedii, czy w tym samochodzie nic nie może być normalnie? Szybko okazało się, że to dopiero początek kilkugodzinnej przygody ze zmianą koła.
Po dłuższej dedukcji doszliśmy do wniosku, że do odkręcenia koła służy chyba takie coś, co nijak nie pasowało do lewarka i zostało niezagospodarowane. Ten, kto to wszystko wymyślił, powinien do końca życia zmieniać koła zamontowane zgodnie ze swoim pomysłem! Miejsce, w którym odkręcało się koło było dla odmiany w bagażniku. Odkręcanie szło mozolnie, ale jakoś szło. W końcu udało się, koło z wielkim hukiem spadło na ziemię. Trzeba się było jeszcze wczołgać pod samochód i je wyciągnąć. Mijała już właśnie druga godzina walki, dzieci siedziały w cieniu, jaki rzucał samochód, bo innego nie było, wszyscy byli już mocno zmęczeni. Pomyśleliśmy, wreszcie można zmienić koło. A gdzież tam, nic z tego! Okazało się, że koło, chociaż już na ziemi, jest na uwięzi grubej stalowej liny, która przymocowana jest do podwozia.
Już nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. W instrukcji obsługi napisano, że należy nacisnąć mechanizm na końcu liny przewleczonej przez felgę, by uwolnić koło. Nic z tego, nasz mechanizm wyglądał zupełnie inaczej niż ten w instrukcji i do tego nie działał. Rozpoczęła się nasza trzecia godzina na pustyni. Dzieci z nudów zaczęły przygotowywać dla siebie, jak to określiły „grobiki”, w których tutaj spoczną. Pojawił się kojot, najwyraźniej czekając kiedy będzie mógł nas zjeść.
Kojot przygląda się, jak jego potencjalna kolacja zmienia oponę.
Sytuacja wydawała się być beznadziejna. I wtedy na horyzoncie pojawił się samochód. Stał przez dłuższą chwilę w pewnej odległości od nas, trochę nas to zaniepokoiło. Po chwili z samochodu wysiadło dwóch panów w rękawiczkach. Będą nas mordować, przeszło mi przez głowę. Jeden z panów poszedł na tył samochodu i powrócił ze skrzynką na narzędzia. Znaczy będą nas torturować. Wszystko przez ten czajnik!
Nic złego się jednak nie stało, panowie zapytali, co się zepsuło i w czym mogą pomóc. Pokazaliśmy im koło na linie. Powalczyli trochę z mechanizmem i zgodnie orzekli, że to na pewno badziewny japoński samochód. Bardzo byli zdziwieni dowiadując się, że to GMC. Panowie pogrzebali chwilę w skrzynce i wyjęli jakieś narzędzie. Tniemy tę linę, zadecydowali. Stalowa lina stawiała jednak zaciekły opór. Panowie i małżonek zmieniali się co kilka minut przy tej czynności, bo ręce szybko im mdlały z wycieńczenia. W pewnej chwili panowie dostrzegli grobiki umajone pustynną roślinnością. „To wszystko z tym kołem to halloweenowy dowcip, co?” – zapytali. Nie, skądże! To tylko dzieci bawiły się z nudów. Robienie grobów nie jest może standardowym dziecięcym zajęciem, ale i okoliczności były zupełnie niestandardowe. Panowie wykazali się dużym zrozumieniem i powrócili do cięcia liny.
Lina poddała się po około 30 minutach, koło zostało uwolnione z żelaznej smyczy. We trzech zmiana koła poszła bardzo sprawnie. Po wszystkim panowie zdjęli rękawiczki, schowali narzędzia i żegnając się z nami powiedzieli, że spieszą się na imprezę halloweenową, bo są umówieni z kumplami gdzieś tu w górach. A my pojechaliśmy na Racetrack, od którego dzieliło nas zaledwie kilkaset metrów.
CZYTAJ DALEJ:
Super opis, jak zwykle Dorota! Dlatego ja nie lubię amerykańskich samochodów. Od razu w wypożyczalni mówię, że żadnego amerykańskiego…. Ostatnio zaoferowali mi BMW X5. Super na taką wyprawę, prawda?
Pozdrawiam serdecznie!
Bardzo dziękuję, Paweł, bardzo mi miło! 🙂
Super sprawa z tym BMW, i wygodnie i luksusowo i bezpiecznie. Ja nawet nigdy nie widziałam takiego samochodu w wypożyczalni. I w ogóle jestem przeszczęśliwa jak mi dadzą Yukona zamiast Suburbana. Fajnie, że trafił Ci się taki super wóz. Pewnie od razu wakacje były fajniejsze. Pozdrawiam serdecznie i życzę dalszego farta i wielu super wypraw bez niemiłych przygód. 🙂
Uwielbiam pani blog 😀 – pozdrawiam
Taki komentarz to miód na moje serce! I oczywiście napęd do dalszego pisania. 🙂
Pozdrawiam serdecznie! 🙂
Hej Dorota- Uśmiałam się do łez czytając opis waszej przygody… wiem wam nie było wtedy do śmiechu…. Bardzo zaciekawiła mnie ta historia z wędrującymi kamieniami, bo szczerze mówiąc nie udało mi się do nich nigdy dotrzeć, choć odwiedziłam kiedyś Dolinę Śmierci. W związku z tym czas tam wrócić i nadrobić zaległości…. Dorota proponuje ci napisać przewodnik po Stanach i wydać w wersji książkowej – sukces murowany. Bijesz na łeb wszystkie „lonely planet”, które uważam za najbardziej „kompetentne” przewodniki w USA. Jako twoja wielka fanka czekam na kolejne opowieści i wyjaśnienia trudnych przyrodniczych zagadek. Pozdrawiam!!!!
Zuza, bardzo polecam to miejsce! Jeśli tylko będziecie jechać nie więcej niż 30mph to nic nie powinno się wydarzyć. Na powrocie jechaliśmy wolno (no bo nie mieliśmy już koła na zmianę) i bezpiecznie dojechaliśmy. A dla dzieciaków to raj na ziemi, u moich obudził się taki instynkt badacza, że nie chciały w ogóle wracać.
Bardzo Ci dziękuję za tyle ciepłych słów, a o przyrównaniu do „lonely planet” nigdy nie śmiałabym marzyć! 🙂 Oczywiście będę pisać dalej, pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz dziękuję! 🙂
😉
Mega fajny tekst!
Super są takie przygody!
Ja lubie a nie tam takie zwiedzanie i łażenie jak wszyscy 😉
W takich sytuacjach dopiero człowiek wie co to jest życie, co to rodzina, co to wsparcie i szczęscie 😉
Widać ze na nie zasługujecie 😉
Bardzo dziękuję za taki miły komentarz! I to prawda, że wszystko to, co w czasie podróży uważamy za katastrofę, potem wspomina się najdłużej. I oczywiście ta wspólnota wspomnień bardzo cementuje rodzinę. I pomimo tego, że dzieci czasem marudzą, nie chcą jeść hotelowych śniadań, ostentacyjnie wleką się z tyłu udając wędrowca bliskiego omdlenia, to te wspólne wyjazdy to najlepsza rzecz, jak przytrafiła nam się w życiu. I widzę, że myślisz podobnie. 🙂